carski_pobor

W carskim mundurze na Kaukazie

Około roku 1845 Ludwik Narbutt został ze szkół w Lidzie przeniesiony do Wilna i umieszczony w tz. Instytucie Szlacheckim. Odwiedza go tam matka, zajmująca się zawsze samą nauką i lokatą synów, umową z profesorami etc. Przy niepospolitej energii dzielna kobieta posiadała męski praktyczny rozsądek i wszędzie sobie radę dać umiała. Zatopiony w swych księgach dziejopis Litwy chętnie się zawsze żoną wyręczał. Jak w domu na rodzeństwie, tak i w szkołach Ludwik nieprzeparty wpływ wywierał na kolegów. Jego wyższość duchowa brała zawsze górę i młodzież ku niemu skłaniała. W jego zaś sercu i głowie nurtowała wciąż myśl jedna – zbawienie kraju.

Marzył o wielkich śmiałych czynach, wsłuchiwał się w echa emigracji, płynące z Zachodu, w odgłosy walki ludów o niepodległość. Lata 1846, 47 i 48 dostarczały sporo materjału i podniety gorącym, młodzieńczym wyobraźniom. W kraju ukazywali się różni emisarjusze, obiegały rewolucyjne broszury i odezwy, wpadające w ręce młodzieży i rozpalające krew w jej żyłach.

Powstanie w Badeńskiem, udział w niem Polaków i Mierosławskiego, rewolucja Lutowa, wreszcie wojna węgierska w r. 1848 dały hasło do podniesienia ruchu w kraju, wzbudziły ferment wśród młodzieży polskiej we wszystkich niemal zakładach naukowych na Litwie. Zawrzały zwłaszcza Instytuty Szlacheckie. Tworzyły się kółka i spiski młodzieży szkolnej w kilku miastach, komunikujące się ze sobą. Wilno było ogniskiem i tej młodzieńczej organizacji. Z Wilna wysuwały się niejako pajęcze nici, obejmujące Mińsk i inne miasta…

Ludwik, przybywszy do Wilna wpadł zaraz w tę sieć, znajdując ujście dla uczuć swoich w ogarniającej go robocie. Wkrótce też znalazł się w pierwszych, najbardziej odpowiedzialnych szeregach. Gdy z Wilna na wakacje przyjechał do Szawer – rodzeństwo zaraz spostrzegło, iż był poważniejszym, niż dawniej. Widziała tę zmianę i matka, śledząc z niepokojem ukochanego syna. Ostatnie dnie pobytu Ludwika w domu po kończących się ferjach nacechowane były dziwnym smutkiem. Rodzeństwo patrzyło nań z trwogą, czując, iż coś wielkiego waży się w jego sercu. Nie śmiano się jednak oto pytać. Dnie upływały…

W przeddzień wyjazdu, gdy, po dawnemu znaleźli się razem w ogrodzie. Ludwik cisnął otwarty scyzoryk o ziemię, a wskazując zatopione w piasku ostrze – rzekł – „Może i mnie wkrótce wbiją tak samo nóż w serce…” Zagadkowe te słowa dreszczem przerażenia objęły rodzeństwo. Ludwik błąkał się długo po ogrodzie smutny i zamyślony, jak gdyby żegnał wszystkie jego szyty, rył na drzewach daty, litery i różne nieroglify. Gdy Zaś odjeżdżał, tulił się dłużej, niż zwykle do piersi rodziców ze łzą w oku, mocno wzruszony. Zabierał do Wilna młodszego brata, Bolesława, którego mu z pełnem zaufaniem w opiekę oddawali rodzice, nie mogąc go sami odwieść do szkoły. W męczącem tem pożegnaniu leżał tak bolesny smutek, iż serce rodziny owładnął po odjeździe Ludwika wielki niepokój. Uderzył też wkrótce w Szawry cios okrutny.

Zaledwie dowiedziano się tam o wrzeniu młodzieży w szkołach, gdy niemal jednocześnie nadbiegła wiadomość o aresztowaniu Ludwika i strasznej, grożącej mu karze. Ruch pairjotyczny młodzieży zwrócił uwagę kuratorów i władz administracyjnych. O ile pierwsi, traktujący podówczas uczniów z rodzicielską wyrozumiałością, chcieli wybuchom młodocianych umysłów nadać charakter dziennej, swawoli i skarcić ją odpowiednio – o tyle drugie podniosły wielki alarm, nadając tej sprawie olbrzymie polityczne znaczenie, gdy w rzeczywistości była to konspiracja nader niewinna i nie pociągająca za sobą żadnych, poważnych skutków.

Generał – gubernator Bibikow zaordynował najostrzejsze środki. Rozpoczęły się rewizje, surowe śledztwa, areszty… Znajdowano zaś jakieś mało – znaczące świstki, wierszyki, piosenki patrjotyczne… Zwożono uczniów z Mińska i innych miast do Wilna w celu badań i konfrontacji z kolegami. Wprowadzony lekkomyślnie do organizacji młodzieży przez ucznia Pawła Wejcherta – niejakiś Płoński stchórzył i wypowiedział zbyt wiele… nastąpiły nowe areszty… Ludwik Narbutt, przy którym znaleziono jakieś drobne świstki, skazany został, wraz z kilku swemi kolegami na sto rózek i „wieczne Sołdaty”. Był to najwyższy rodzaj kary. Przyjął swój wyrok z zupełnym spokojem. Kilkunastu innych uczniów skazano na 75 rózeg i wygnanie, całe zaś setki na chłostę, dzielącą się na 4 kategorje. Pierwsza wynosiła 100 rózeg druga 75, trzecia 50, czwarta 25. Kary cielesne praktykowane były podówczas we wszystkich szkołach. Egzekucje te jednak odbywały się cicho, przy pomocy stróżów szkolnych, oszczędzających winowajców i nosiły charakter kary ojcowskiej. Na ten raz jednak zastosowano chłostę z wyroku sądowego „na młodocianych przestępców politycznych”, jak ich nazywano, starając się nadać temu ceremonjałowi ostentacyjny charakter. Szło może o spotęgowanie wrażenia na ogół społeczeństwa i o większe udręczenie moralne skazańca. Rózgami więc sieczono uczniów, acz w murach gimnazjalnych, lecz publicznie… Asystowali przy egzekucyj przedstawiciele władz administracyjnych, sądowych i szkolnych, marszałkowie i kuratorowie. Uczniowie zaś, nie podlegający karze, ustawieni w szeregi, w galowych mundurach musieli przypatrywać się karze, udzielanej kolejno, jak również zawezwani obowiązkowo rodzice i opiekunowie skazańców. Na tę rodzicielską Golgotę przybyli i Teodorostwo Narbuttowie z Szawer i stali w szeregu, patrząc na mękę syna… Dużo matek mdlało… Krystyna Narbuttowa stała, jak martwy posąg z suchem okiem, płonącem głębokiem bólem… Ludwik nie wydał ani jednego jęku… Po egzekucji przypadł do nóg rodziców… Wówczas spalone ich usta przywarły do pobladłego czoła syna, a drżące ręce składały błogosławieństwo na tę ukochaną głowę…

Ludwik miał zaledwie 17 lat, ale twarz jego nosiła już wyraz dojrzałego człowieka, pełnego spokojnej rezygnacyj. Matka dumną była z syna, lecz gdy wróciła do Szawer z ciemnej brunetki przeistoczyła się w siwowłosą kobietę. Żałobny cień smutku padł na cały dom w Szawrach. Takiej rany w sercu, możeby i śmierć syna nie zadała w sercu rodziców, jak to wyrwanie dziecka z pod ich skrzydeł, przerzucanie go w dalekie strony, między obcych ludzi, niżej moralnie i kulturalnie stojących, gdzie jego godność człowiecza, jego uczucia i ambicja na ciągłe upokorzenia narażane być musiały.

Poczta funkcjonowała podówczas bardzo słabo. Długie miesiące lub niemal lata, należało czekać na list od biednego sołdata, na wiadomość o życiu syna i brata. Ten brat zaś, otoczony aureolą męczeństwa – stawał się dla rodzeństwa świętością!… Przypomniano sobie jego słowa; wypowiedziane przez niego myśli i poglądy uważając je za obowiązkowe hasła życia, dla młodego zwłaszcza pokolenia. Czas upływał. Mijały ciężkie dnie, miesiące i lata… Ludwik, choć odrzucony daleko od rodzinnego gniazda, pozostał wierny zasadom swoim, pełniąc swą służbę wojskową sumiennie i znosząc cierpliwie wszelkie upokorzenia, przeciw którym wciąż się buntowała jego czysta i szlachetna natura. Raz jednak, doprowadzony do ostateczności porwał się na oficera z bagnetem… Jednak władze wojskowe oceniając wyższość moralną polskich skazańców umiały usprawiedliwić w pewnym stopniu jego czyn zuchwały. Jedyną bowiem karą było przeniesienie Ludwika do armji czynnej na Kaukazie gdzie, jak i w rotach aresztańskich znalazł sporo rodaków, deportowanych podówczas przeważnie nie na Syberję, lecz na Kaukaz. Wszyscy ci Polacy cieszyli się na ogół dobrą u starszyzny wojskowej opinją i zachowaniem. Zdolności Ludwika oraz jego postępowanie, wzbudzające względy i szacunek nie tylko u kolegów, lecz i u oficerów – zwróciły na siebie uwagę. Ci ostatni dopomagali mu chętnie w studjach wojskowych, którym się Ludwik z zamiłowaniem oddawał i to co miało być karą przyniosło mu w przyszłości ogromne korzyści. Tu, po ciężkich przejściach w kraju – odetchnął względnie swobodniej, mógł myśleć i kształcić się…

Jego odwaga i przytomność umysłu w walkach partyzanckich jednały mu przychylność i uznanie. Ludwik brał udział w kilkudziesięciu bitwach i potyczkach z Czerkiesami.

Wszystkie te szczegóły czerpiemy z rękopisu siostry Ludwika Teodory Monczuńskiej z jej „Wspomnień z dzieciństwa”. Za zdobycie chorągwi nieprzyjacielskiej dostał, jako żołnierz, pięć rubli nagrody, ale posiadł przy tem rzecz większej wagi i nader dlań cenną – oto doświadczenie w walce partyzanckiej i głębszą jej znajomość. Studjował ją z uwagą, myśląc o własnym kraju… Przy zdobyciu Karsu Ludwik wskoczył pierwszy na redutę turecką. Padł tam ranny, ale ułatwił jej zdobycie. Mianowany został oficerem i otrzymał krzyż Św. Jerzego. Gdy po śmierci Mikołaja I zasiadł na tronie rosyjskim Aleksander II powiały, jak wiadomo, po wojnie Sewastopolskiej o wiele liberalniejsze prądy. Nastąpiły amnestie. Skorzystał z nich Ludwik wraz z całą masą innych wygnańców, którym łaska monarsza otwierała drzwi na powrót do kraju.

Żegnani sympatją Rosjan, pozostawiając wszędzie po sobie dobrą pamięć – spieszyli wygnańcy do swych gniazd rodzinnych. Znalazł się w niem i Ludwik Narbutt po dziesięciu latach nieobecności. Było to w r. j 1854. Szalona radość zapanowała w Szawrach. Dziesięcioletni okres czasu wyszczerbił swe ślady na twarzach i życiu rodziny, ale serca biły tem samem uczuciem. Ludwik też z młodzieńca przeistoczył się w poważnego człowieka. Był on niskiego wzrostu, szczupły, trochę łysy. Miał twarz myślącą, z wyrytym na niej wyrazem melancholji. Miły w obejściu, rozważny w radach i czynach, chętny do usług i pomocy drugim – pozyskał sobie wkrótce serce wszystkich znajomych i sąsiadów. Niedługo potem ożenił się z wdową Amelją z Kuncewiczów Siedlikowską, nader piękną kobietą, którą gorąco pokochał. Była ona już matką dwojga chłopiąt, dla których Ludwik był najlepszym ojcem. Zrazu zamieszkał z żoną w Sierpieniszkach w pobliżu Szawer, ale wkrótce dla wychowania pasierbów, a być może w celu zbliżenia się do centrum wszczynającego się ruchu narodowego osiadł z rodziną w Wilnie. Żona Ludwika wyrastała swą inteligencją ponad ogólny poziom umysłowy, współczesnych kobiet. Miała umysł trzeźwy i zimny, co stanowiło kontrast z usposobieniem męża. Miłował ją bardzo i nazywał zawsze swoją „drogutką”. Mieli córeczkę, lecz ta zmarła w niemowlęctwie. Lecz ponad miłość dla żony rozkwitało w Ludwiku większe i świętsze uczucie względem ojczyzny.

Myśl o obowiązkach dla niej nosił na wygnaniu, z myślą tą wrócił do kraju i czekał tylko odpowiedniej do działania chwili. W roku 1860 z Zachodu, z Warszawy poczęły się odzywać na razie niewyraźne jeszcze hasła i pobudki Drgnęła na nie wreszcie i Litwa; rozpływając się w śpiewach i demonstracjach – do poważniejszej jęła się gotowa roboty. Ludwik Narbutt gorliwy w niej brał udział, pracując cicho nad uświadomieniem ludu i pozyskaniem jego życzliwości. Wsłuchując się w błagalne pienia, rozbrzmiewające w kościołach, wierzył on nie bez podstawy, iż te piersi, wzywające z taką siłą pomocy niebios, staną na pierwsze wezwanie, jak jeden mąż do walki za ojczyznę. Sądził ludzi według siebie i wierzył w trwałość tych rozpalonych uczuć…

Rozpoczynała się powoli praca organizacyjna, w której wnet dwa zaznaczyły się prądy, – jeden pełen lekkomyślnej egzaltacyi drugi trzeźwej rozwagi. Ludzie poznawali się nawzajem, skupiali się i radzili, wyczekując wyraźniejszych haseł i rozkazów z centra ruchu – z Warszawy W przygotowawczych swych pracach znalazł Ludwik wielką pomoc w siostrze swej Teodorze Monczuńskiej. Nie odstraszały jej żadne niebezpieczeństwa. Z dzietnością i męską odwagą szła wszędzie, gdzie pomoc jej była potrzebną. Znała dużo młodzieży i wtajemniczoną była w jej konspiracje. Szła do chat włościańskich, rozgrzewając serca prostacze i jednając dla sprawy przychylność ludu. Na lud to bowiem liczył Ludwik i opierał na nim swe nadzieje.

ZOFJA KOWALEWSKA
DZIEJE POWSTANIA LIDZKIEGO
WSPOMNIENIE O LUDWIKU NARBUCIE
Odbitka z „Dziennika Wileńskiego”

Możliwość komentowania została wyłączona.